Na plakacie widać dwie dziewczynki, polską flagę z bobasem obok, a poniżej postacie par z dziećmi. Para z lat 50. ma piątkę dzieci, pZanim odpowiemy na pytanie “gdzie są te dzieci”, przypomnimy, kto pyta.Za plakatami stoi fundacja “Nasze Dzieci ” z Kornic. Zgodnie ze słowami Iwony Muszyńskiej, sekretarz organizacji, pomysłodawcą billboardów jest prezes fundacji, Mateusz Kłosek, człowiek z listy 100 najbogatszych Polaków Forbesa, właściciel jednej z największych polskich prywatnych firm – Eko-Okna.Jego fundacja zasłynęła wcześniej inną, współtworzoną ze stowarzyszeniem Sychar, akcją billboardową “Kochajcie się mamo i tato”. To ona ustawiła też w całej Polsce billboardy z płodem wpisanym w serduszko, które wisiały na ulicach polskich miast kilkanaście miesięcy temu. Niektóre szacunki mówiły wtedy, że akcja mogła kosztować nawet ponad 5 mln zł.
CZY SĄ SZANSE, BY W POLSCE RODZIŁO SIĘ WIĘCEJ DZIECI?
Czy wielka kampania ma szansę zmienić cokolwiek w polskim pejzażu demograficznym?
Pronatalistyczne plany są, czy raczej były, częścią programu rządu Prawa i Sprawiedliwości. “W Polsce rodzi się bardzo mało dzieci, a chcemy, żeby Polaków było coraz więcej” – mówiła w 2016 roku premier Beata Szydło po złożeniu w sejmie projektu ustawy o 500+. Choć bez wątpienia program poprawił sytuację materialną milionów rodzin w Polsce, to jednocześnie jako sposób na zwiększenie liczby urodzeń okazał się kompletną klapą. W sierpniu zeszłego roku przyznał to nawet premier Mateusz Morawiecki, określając program jako “próbę, która nie spełniła oczekiwań proludnościowych”.
GDZIE SĄ TE DZIECI?
Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi: w krajach biednych, z dużym sektorem rolniczym, gdzie pozycja społeczna kobiet jest bardzo niska. A więc po kolei.
Najpierw powiedzmy, czym jest współczynnik dzietności. Oznacza on przeciętną liczbę dzieci, które które urodziłaby jedna kobieta ciągu całego swojego okresu rozrodczego (przyjmuje się, że okres rozrodczy trwa od wieku 15 do 49 lat), gdyby w poszczególnych fazach tego okresu rodziła z intensywnością obserwowaną wśród kobiet w badanym roku życia.Współczynnik dzietności między 2,10 a 2,15 oznacza, że w danym kraju możliwa jest prosta zastępowalność pokoleń.
Zastępowalność pokoleń to sytuacja, w której populacja danego kraju pozostaje na stabilnym poziomie – rodzie się tyle samo osób, ile umiera. Jest możliwa przy dzietności równej 2,1. Oznacza to, że 1000 kobiet musi – statystycznie – urodzić 2100 dzieci. Rachunek jest prosty – rodziców jest dwójka, więc aby sytuacja demograficzna była stabilna, muszą pozostawić po sobie – średnio – dwójkę dzieci. Po co więc ten dodatkowy “ogonek” w postaci 100 dzieci? Część osób albo nie będzie mogła mieć dzieci, albo po prostu nie dożyje momentu, w którym mogłaby te dzieci mieć. Brzmi brutalnie, ale takie są prawa demografii.
Z dzietnością w Polsce delikatnie mówiąc nie jest najlepiej. Należy ona nie tylko do najniższych w Europie, ale również do najniższych na świecie i według danych Banku Światowego w roku 2020 wynosiła 1,38.Najniższą dzietność na świecie ma Korea Południowa (0,84). Gorzej od nas, jeśli chodzi o ten wskaźnik, wypadały takie państwa, jak Ukraina, Hiszpania, Włochy, Mołdawia, Grecja, Japonia, Luksemburg, czy Finlandia.
Jesteśmy delikatnie powyżej progu, który demografowie określają jako “skrajnie niska dzietność”. Wynosi on mniej niż 1,35. Mówiąc precyzyjnie niedawno opuściliśmy to miejsce; w 2003 roku według danych z raportu Instytutu Badań Strukturalnych współczynnik dzietności w Polsce spadł do najniższego w historii poziomu 1,22 i od tamtej pory delikatnie wzrósł. Skrajnie niska dzietność występująca przez kilka lat z rzędu oznacza, że populacji danego kraju w zadzie nie da się odbudować; jest ona skazana na powolne zmniejszanie się.
To oczywiście pewne uproszczenie. A to dlatego, że bilans demograficzny globalnie rzeczywiście jest zdeterminowany jedynie przez liczbę urodzeń i liczbę zgonów, ale lokalnie istotna jest jeszcze jedna zmienna – migracja. Do tego jeszcze wrócimy.Czy więc czeka nas katastrofa demograficzna? I to przez te nienarodzone dzieci, o które pytają billboardy fundacji z Kornic? Nie rozpędzajmy się. Rzućmy okiem na szerszy kontekst, a ten jest naprawdę bardzo interesujący.
Po pierwsze same billboardy wprowadzają w błąd. Jeżeli miałaby być na nich przedstawiona dzietność (a to można byłoby wnosić z faktu, że “dzisiejsza” para ma tylko “półtora” dziecka, co w dużym przybliżeniu odpowiada polskiemu współczynnikowi dzietności), to w latach 50. w naszym kraju wcale nie mieliśmy do czynienia z aż tak wysoką dzietnością jak widzimy na plakatach.
Według danych platformy OurWorldinData w latach pięćdziesiątych XX w. współczynnik dzietności w Polsce w szczytowym roku wyniósł niecałe 3,7 – znacznie, znacznie więcej niż dziś, ale tez znacznie mniej niż 5. Z kolei w latach 80. maksymalnie wynosił 2,3. A nie – jak przedstawia billboard – 3.Po drugie spadająca dzietność jest zjawiskiem globalnym. I generalnie – tak! – pozytywnym. Niemal wszystkie rozwinięte kraje na świecie (z wyjątkiem Izraela) mają współczynnik dzietności poniżej zastępowalności pokoleń.
Spójrzmy jeszcze raz na dane Banku Światowego. W jakich krajach dzietność jest zbliżona do “billboardowych” 3? W Algierii, Uzbekistanie, Lesotho, czy Kazachstanie (i Izraelu!).
A co z dzietnością na poziomie 5, czyli tą, która według grafiki na plakacie miałaby cechować Polskę w latach 50-tych (choć już wiemy, że to nie prawda)?
Zbliżony współczynnik dzietności jest w Tanzanii, Burkina Faso, Gambii czy Burundi. Inaczej mówiąc – w krajach rozwijających się, w krajach biednych lub skrajnie biednych.Bank Światowy grupuje dane o dzietności w bardzo interesujące zestawienie. Otóż okazuje się, że w krajach o wysokim dochodzie na mieszkańca (do których to krajów zalicza się Polska) współczynnik dzietności średnio wynosi… 1,52. W krajach o średnio-wyższym dochodzie współczynnik ów to 1,83, a więc wciąż poniżej zastępowalności pokoleń.
Dopiero w krajach o średnim dochodzie (z naszej perspektywy są to kraje biedne) współczynnik dzietności wynosi 2,31. Jak się pewnie Państwo domyślacie, kraje o najniższym dochodzie mają najwyższy współczynnik dzietności – uśredniając wynosi on 4,49. A więc jest niższy od tego, którego rzekomo Polska doświadczała w latach pięćdziesiątych!
WIELKIE HAMOWANIE
Zatem dzietność na całym świecie spada. W połowie lat 60. wynosiła globalnie nieco ponad 5. Dzisiaj natomiast spadła do… 2,44. Skąd ta zmiana? Istnieje kilka czynników, które są za to odpowiedzialne. I w zasadzie każdy z nich jest synonimem postępu.
Po pierwsze – ludzie migrują ze wsi do miast. Ma to miejsce w każdym kraju, kiedy ten pnie się po szczeblach rozwoju społeczno-gospodarczego. Wraz ze wzrostem wydajności rolnictwa, która jest pochodną mechanizacji i stosowania nawozów, coraz mniej ludzi potrzeba do tego, aby wypracowywać coraz większe plony. Uwolniona w ten sposób siła robocza szuka lepszego bytu w miastach.
W społeczeństwach agrarnych dziecko jest traktowane jako potencjalny robotnik do wykonywania zadań w polu. W miastach dziecko staje się “głową do wykarmienia”. Brzmi to może nieelegancko, ale realnie jest to proces bardzo pozytywny: w miastach rodzice poświęcają dzieciom więcej zasobów, dzieci dłużej się uczą, z czego później zbierają owoce w postaci większego dochodu i spokojniejszego i dłuższego życia.
Tak – właśnie w ten sposób wyglądają te procesy; jeśli ktoś chce Was przekonać o sielskim życiu na wsi w swojej młodości w latach 50., 60., czy 70. to zapewne zapomni Wam przy okazji powiedzieć o wielogodzinnej pracy dzieci i zdarzających się nagminnie również śmiertelnych wypadkach.Druga kwestia to upodmiotowienie kobiet. Kiedy kobiety trafiają najpierw do systemu edukacji, a później na rynek pracy, po prostu nie chcą mieć wielu dzieci. Odwlekają decyzję o macierzyństwie; czekają aż skończą studia i zaczną zarabiać lepsze pieniądze, co pozwoli zapewnić i im, i ich dzieciom bardziej stabilne i godne warunki materialne. Odroczenie decyzji o macierzyństwie ciągnie za sobą fakt, że kobiety rodzą po prostu mniej dzieci, ponieważ mają mniej czasu na to, żeby je rodzić.
Ann Oberhauser, profesorka socjologii z Uniwersytetu Stanowego z Iowa, pisze w artykule dla The Conversation, że kiedy w Stanach Zjednoczonych w latach 60. XX wieku współczynnik dzietności wynosił około 3, mediana wieku kobiet rodzących pierwsze dziecko wynosiła niecałe 23 lata.
W polskich obecnych realiach to rok przed uzyskaniem tytułu magistra. Kiedy w latach 30. ubiegłego wieku w USA dzietność była jeszcze wyższa, mediana wieku rodzących pierwsze dziecko kobiet wynosiła ledwo ponad 20 lat.Właśnie to oznacza wysoka dzietność – bycie rodzicem w bardzo młodym wieku. Z bardzo ograniczonymi możliwościami edukacji, kariery, poznania siebie i świata.
MNIEJ ŚMIERCI, MNIEJ NARODZIN
Kolejną sprawą jest zmniejszenie się śmiertelności dzieci. Globalna śmiertelność wśród dzieci do 1 roku życia uśredniając jest zbliżona do śmiertelności… 70 latków. Znów brzmi to brutalnie, jednak jeśli się przez chwilę nad tym zastanowić, to wydaje się to całkiem logiczne: najmłodsze dzieci są najbardziej wrażliwe czy to na choroby, czy na głód, czy na odwodnienie spowodowane choćby rozwolnieniem. Kraje wysoko rozwinięte sobie z tym problemem jednak poradziły. W krajach rozwijających się również sytuacja się poprawia, choć pozostawia wiele do życzenia.Wiele dekad temu śmierć dziecka była dla rodziny czymś normalnym. W roku 1990 śmiertelność dzieci do lat 5 w krajach o niskim dochodzie wynosiła 18 proc. Co piąte dziecko nie dożywało 5 urodzin. W tym samym czasie ten sam wskaźnik dla krajów rozwiniętych wynosił nieco ponad 1 proc. Dzisiaj wynosi około pół proc. dla zamożnych i nieco ponad 6 proc. dla krajów rozwijających się. Znów – niemal wszędzie sytuacja się poprawiła. I znów jest znacznie, znacznie gorsza w krajach najbiedniejszych.
Zmniejszenie się śmiertelności dzieci i rosnący odsetek tych, które dożywają do dorosłości, jest kolejnym powodem ograniczania dzietności.
Marzenie więc o społeczeństwie, gdzie dzietność jest na poziomie 3 lub 5, to marzenie o społeczeństwie biednym, gdzie bardzo duża część obywateli pracuje na roli (nie, nie da się połączyć dużego odsetka rolników z rozwiniętą gospodarką, a przynajmniej nie widzimy zbyt wielu takich przykładów na świecie).Jest to też marzenie o społeczeństwie, w którym bardzo młode dziewczyny rodzą dzieci, zamiast uczyć się, zdobywać doświadczenie zawodowe i zarabiać pieniądze – zarówno aby zapewnić sobie i przyszłym dzieciom godne utrzymanie, jak i w celu potencjalnego uniezależnienia się od mężczyzny w przypadku rozpadu rodziny z jakichkolwiek powodów.
Jest to też społeczeństwo, w którym rodzice nie inwestują za dużo w dzieci. Nie poświęcają im wystarczająco dużo zasobów materialnych. Nie mogą tego robić, ponieważ dzieci jest zwyczajnie zbyt dużo.
Niektórzy mogą się zastanowić w tym miejscu: co z katastrofą, którą często straszą media? Cóż, nie taki diabeł straszny.
MIT KATASTROFY NISKIEJ DZIETNOŚCI
Zastanówmy się chwilę, dlaczego niska dzietność miałaby oznaczać jakiś rodzaj “katastrofy”. Otóż w połączeniu z niską śmiertelnością osób starszych (a z tym trendem globalnie mamy od dekad do czynienia) oznacza to zmianę struktury demograficznej na starszą. To z kolei oznacza trzy rzeczy. Po pierwsze większe potrzeby zdrowotne społeczeństw, ponieważ większy odsetek osób starszych bardziej obciąża systemy ochrony zdrowia. Po drugie większe obciążenie systemów emerytalnych. Po trzecie zmianę struktury konsumpcji.Pierwsze wyzwanie wymaga przekierowania strumienia środków na ochronę zdrowia. Drugi problem będzie łagodzić między innymi robotyzacja. Możliwe jest też podwyższenie wieku emerytalnego. Bo poza tym, że żyjemy coraz dłużej, to jesteśmy również bardziej sprawni niż poprzednie pokolenia, a wiele ciężkich prac zostało zmechanizowanych. Możliwym rozwiązaniem jest również wspominana wyżej migracja. Kraje rozwinięte o niskiej dzietności mogą otwierać się na pracowników z krajów rozwijających się. Trzecią kwestię załatwi rynek, dostosowując ofertę do nowych klientów.
Katastrofa demograficzna nie jest katastrofą, jest raczej wyzwaniem, z którym można sobie próbować radzić.est jeszcze jedna ważna sprawa w kontekście dzietności. Otóż, gdybyśmy globalnie mieli do czynienia z dzietnością powyżej 2,1, to wzrost populacji miałby charakter wykładniczy. Oznacza to, że znacznie szybciej dotarlibyśmy do wynikającej z presji środowiskowej granic planetarnych.
Presja środowiskowa jest wynikiem zużywania zasobów, a to z kolei jest pochodną kilku czynników. Po pierwsze bogacenia się bogatych, po drugie bogacenia się biednych, po trzecie wzrostu populacji. Zatrzymać bogacenie się bogatych jest niezwykle trudne. Proszę przyznać, kto z Państwa odmówi podwyżki z powodów planetarnych? Ano właśnie, jest to proces w zasadzie niemożliwy. Na szczęście wzrost gospodarczy w krajach najbardziej rozwiniętych jest na niskim poziomie.
Powstrzymanie bogacenia się biednych jest po prostu niemoralne. A przypomnijmy, że miliardy ludzi wciąż żyją znacznie biedniej niż statystyczny Polak. Możliwe jest za to zmniejszenie dzietności.I to właśnie dzięki globalnym procesom zmniejszania się dzietności przyrost liczby ludzi na świecie wyhamowuje. Wyhamowuje więc przyrost liczby przyszłych konsumentów, których będzie trzeba wyposażyć w komputery, dach nad głową, usługi publiczne takie jak szkoły i szpitale i którzy będą chcieli również jeździć na wakacje. Według prognoz ONZ liczba ludzi na świecie ma osiągnąć szczyt na poziomie 10,4 mld w połowie lat 80 XXI wieku (dzisiaj jest nas niemal 8 mld) i później delikatnie spadać.
Tak, to prawda, że rosnąca wydajność procesów gospodarczych wiąże się ze zmniejszeniem zużycia zasobów przy wytwarzaniu PKB. Precyzując: wiąże się ze zmniejszeniem zużycia zasobów na jednostkę PKB. Wciąż jednak nie istnieje możliwość – jak mówią naukowcy – absolutnego oderwania niezbędnego do zmniejszania biedy wzrostu PKB od presji środowiskowej. A to oznacza, że kiedyś nam się albo skończą zasoby, albo zdegradujemy doszczętnie środowisko naturalne. A przynajmniej znaczną jego część. Zmniejszająca się dzietność jest sposobem na zmniejszenie presji środowiskowej.Wiemy już, że niemal niemożliwe jest podniesienie dzietności w naszym kraju do poziomu zastępowalności pokoleń lub wyższej. Wiemy to ponieważ na ten moment – poza Izraelem – żaden rozwinięty kraj nie ma takiej dzietności.Możliwe jest jednak zbliżenie się do granicy zastępowalności pokoleń. W nowoczesnych społeczeństwach rodzice decydują się na dzieci wtedy, kiedy mają stabilne perspektywy na przyszłość: kiedy kobiety wiedzą, że mają ofertę żłobkową, kiedy wiedzą, że mogą liczyć na pomoc partnera w wychowywaniu dziecka. Kiedy potencjalni rodzice nie boją się spadku poziomu życia, a więc kiedy mają stabilną i nieźle płatną pracę oraz kiedy mają stabilną sytuację mieszkaniową.
Zwiększenie dzietności (niewielkie) wymaga więc wizji politycznej i ogromnych środków. A nie billboardów. Nawet jeśli wyda się na nie kilka milionów złotych. Z perspektywy problematyki demograficznej są to po prostu pieniądze wyrzucone w błoto.
źródło: money.pl